expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 30 kwietnia 2014

Dodruki książek - Wydawnictwo Replika




"Kolejna po „Chłopcu w pasiastej piżamie” piękna, ujmująca i ciepła historia o przyjaźni, dorastaniu oraz poszukiwaniu własnej tożsamości w świecie skażonym wojną.

Nad Europą wiszą ciemne chmury – zwiastun II wojny światowej.
Choć podczas konfliktu Szwecja zachowuje neutralność, ci chłopcy nie mogą spać spokojnie...

Karin i Eryk Larssonowie, bezdzietne małżeństwo, wychowuje pod swoim dachem młodego Simona. Chłopiec nawet nie domyśla się, że „matka” i „ojciec” nie są jego prawdziwymi rodzicami, choć czuje, jak wiele go od nich różni, nie tylko fizycznie. Karin i Eryk za wszelką cenę starają się ukryć przed Simonem jego prawdziwe, żydowskie pochodzenie – zwłaszcza gdy do kraju docierają echa fali antysemityzmu...

Tuż po wybuchu wojny w szkole mały Simon zaprzyjaźnia się z Izaakiem i jego rodziną. To Ruben – ojciec Izaaka – staje się dla niego wzorem i autorytetem. W miarę rozwoju wypadków więzi między chłopcami i ich rodzinami coraz bardziej się zacieśniają. Nadchodzi też chwila, w której Simon wreszcie będzie musiał poznać prawdę o samym sobie...

Książka „Simon i dęby” została przez szwedzkich krytyków okrzyknięta jedną ze stu najlepszych powieści na świecie. W 2011 roku na jej podstawie nakręcono poruszający dramat psychologiczny „Simon och ekarna” (tytuł polski: „Simon i dęby”). "




Fragment książki: 

— Jesteś całkiem zwyczajnym dębem — powiedział chłopiec do drzewa. — Mierzysz zaledwie piętnaście metrów. Nie masz za bardzo czym się chwalić… I stu tysięcy lat też nie masz.
Na oko oszacował drzewo na sto lat, myśląc przy tym o swojej babce, mającej teraz prawie dziewięćdziesiąt i będącej jedynie zwyczajną, niezadowoloną z życia starą kobietą.
Nazwane, zmierzone i tak potraktowane przez chłopca drzewo straciło dla niego swoją wspaniałość.
Wciąż jeszcze mógł jednak słyszeć śpiewny szum jego wspaniałej korony, pełen melancholii i wyrzutu. Chłopcu pozostała jedynie agresja; z całej siły cisnął spoczywającym dotychczas w jego kieszeni kamieniem o pień drzewa.
— Masz za swoje, a teraz się zamknij! — krzyknął.
Wielkie drzewo natychmiast się uciszyło i chłopiec wyczuł, że oto zdarzyło się coś ważnego. Przełknął ślinę, tłumiąc smutek.
Właśnie tego dnia rozstał się ze swoim dzieciństwem. Uczynił to w określonym czasie i miejscu, aby zawsze już móc o tym pamiętać. Przez wiele następnych lat, kiedy cofał się myślą do tego odległego dnia swojego dzieciństwa, zastanawiał się nad tym, z czego wówczas zrezygnował. Uzmysłowił to sobie, mając lat dwadzieścia i od tego momentu przez całe swoje życie próbował odzyskać to, co utracił. Ale w tej właśnie chwili znajdował się na stoku rozciągającym się za ogrodem Äppelgrenów. Spoglądając na morze, wpatrywał się w dal, gdzie pomiędzy niewielkimi wyspami gęstniała mgła, która potem powoli przesuwała się w kierunku wybrzeża. W krainie jego dzieciństwa mgła wydawała wiele odgłosów. W dni takie jak ten śpiewała od Vinga aż po Älvsborg.
Z tyłu, za jego plecami znajdowały się góra i łąka — kraina, która jest, ale właściwie nie istnieje. Na skraju tej łąki, w dolinie, rosły dęby, z którymi chłopiec rozmawiał przez wszystkie te lata.
W ich cieniu spotkał małego człowieczka w dziwnym, okrągłym kapeluszu na głowie. „Nie — pomyślał — to nie było tak”. Znał tego człowieczka od zawsze, ale w cieniu tych wielkich drzew liściastych mógł go również zobaczyć.
Teraz było mu wszystko jedno.
— Wszystko to bzdura — powiedział chłopiec na głos, kiedy przechodził pod metalowym ogrodzeniem Äppelgrenów.
Nie chciał spotkać Edit Äppelgren, kobiety, która w dni takie jak ten wyrywała chwasty z rabat kwiatowych w swoim ogrodzie. Syreny przeciwmgielne przestraszyły ją i pozostała w domu. Nie znosiła mgły.
Chłopiec rozumiał ją; mgła wyrażała smutek morza i była tak samo jak ono bezkresna. Właściwie wprost nie do zniesienia…
— Głupstwo — powiedział, gdyż wiedział lepiej, i właśnie zdecydował się spojrzeć na świat tak, jak to czynią inni ludzie.
Mgła była ciepłem Golfsztromu, unosiła się do nieba, kiedy powietrze się oziębiało.
To wszystko.
Jednak nie mógł znieść żałosnego, ciągnącego się bez końca zawodzenia syren przeciwmgielnych, czuwających nad wejściem do portu. Chłopiec przebiegł przez łąkę Äppelgrena i wślizgnął się do kuchni w swoim domu, gdzie dostał gorące kakao.
Nazywał się Simon Larsson i miał jedenaście lat. Był mały, chudy i miał nieco ciemniejszą karnację niż inni. Jego włosy były sztywne, brązowe, odcieniem wpadające w czerń, a oczy tak ciemne, że czasami trudno było dostrzec ich źrenice.
Dotychczas nie dostrzegał tego, czym różnił się od innych. Aż do tego dnia nie porównywano go z nikim, przez co uniknął wielu przykrości. Myślał o Edit Äppelgren i jej problemach z mgłą, a przede wszystkim rozmyślał o jej mężu, Aronie. Zawsze lubił Arona.
Simon był małym uciekinierem. Zaliczał się do tych dzieci, które jak wesołe szczeniaki podążają za pokusami drogi. Zwykle zaczynało się od papierka po cukierku, leżącego w rowie po drugiej stronie furtki, dalej było puste opakowanie po papierosach, jeszcze dalej leżała butelka, a potem jeszcze jedna… i rósł tam czerwony kwiatek, a nieco dalej leżał biały kamień, i gdzieś w cieniu buszował kot i…
W ten oto sposób oddalał się on coraz bardziej od domu. Niezwykle dokładnie pamiętał tę chwilę, kiedy uzmysłowił sobie, że się zgubił. To było wtedy, gdy zobaczył wielki, niebieski tramwaj, przejeżdżający z hałasem przez przedmieście. Tramwaj przestraszył go okropnie, ale gdy właśnie otwierał usta, by krzyknąć, pojawił się przed nim Aron.
Wysoki mężczyzna pochylił się nad chłopcem, a kiedy przemówił, wydawało się, że jego głos spływa z nieba.
— Wielkie nieba, chłopcze, czy ty znowu chcesz uciec?
A potem podniósł Simona i posadził na ramie swojego czarnego roweru, i zaczął prowadzić go w kierunku domu. Przez cały czas opowiadał małemu o ptakach: grubej ziębie, zuchwałych sikorkach i szarych wróblach, kąpiących się w piasku na polnej drodze. Nie miał dla nich żadnego poważania i pogardliwie nazywał je latającymi szczurami.
Wiosną chodzili razem po polach, tam, gdzie rosły wierzby, i chłopiec nauczył się rozpoznawać śpiew skowronka. Aron swoim mocnym głosem śpiewał pieśń, która wzbijała się w górę i powracała echem znad klifu: „Kiedy wiooosną w góraaach …”.
Najwspanialej było, kiedy Aron gwizdał. Potrafił naśladować śpiew każdego ptaka, a chłopiec niemal pękał przy tym ze śmiechu. Kiedyś Aronowi udało się skłonić samiczkę kosa do odpowiedzi na jego zaloty, z czego szczerze się śmiał.
Ale to krzyk mew był dominującym odgłosem, który zagłuszał śpiewy innych ptaków spotykanych pomiędzy wzgórzami a ujściem rzeki. Aron potrafił naśladować również i ten odgłos. Kiedyś doprowadził ptaki do takiej wściekłości, że rzuciły się one z wrzaskiem na chłopca i mężczyznę.
Później Simon śmiał się z tego tak bardzo, że prawie się posiusiał z wrażenia. Także spieszący drogą do swoich zajęć sąsiedzi zatrzymywali się i otwierali usta ze zdziwienia, widząc wielkiego mężczyznę, który cieszył się jak mały chłopiec. „Aron nigdy nie dorośnie” — mówili.
Jednak Simon nie słyszał tego — aż do tego dnia Aron był królem w jego świecie.
Teraz chłopiec siedział przy kuchennym stole z kubkiem mocno przesłodzonego kakao i widział Arona takim, jakim widzieli go inni ludzie. Przede wszystkim zrozumiał, że niezwykła zdolność mężczyzny do odnajdywania Simona w chwilach zagubienia związana była z godzinami pracy Arona. Chłopiec uciekał po śniadaniu, a w tym czasie Aron często kończył swoją pracę. Gdy wysiadał z tramwaju, na przystanku już stał Simon, mówiąc mu, że właśnie się zgubił. Aron pozostawiał swój rower właśnie w tym miejscu, gdzie czasami stało również i to zdumiewające dziecko, które tak często się gubiło.
Nagle Simon zaczął dostrzegać złośliwe uśmieszki i pogardliwe półsłówka, które otaczały Arona. Mężczyzna był wykidajłą w cieszącej się złą reputacją knajpie portowej. Chłopiec nie rozumiał przezwiska, jakim obdarzono Arona, jednak matka Simona, usłyszawszy je, aż poczerwieniała z oburzenia.
I znowu chłopiec pomyślał o ciotce Äppelgren, która bezustannie sprzątała. W jej kuchni było tak czysto, że ciotka nie pozwalała mu do niej wchodzić. Starał się wierzyć w to, że kiedy miało się męża o przezwisku, które wywoływało na twarzach kobiet rumieniec, trzeba było utrzymywać kuchnię i grządki w należytym porządku.
Simon przełknął ostatni kawałek bułki i wyskrobał łyżeczką resztkę kakao z dna kubka. Pomyślał, że Aron nigdy nie zrobiłby takiego kroku, na jaki on zdobył się właśnie tego dnia. Aron Äppelgren nigdy nie stanął na wzgórzu i nie pożegnał się ze swoim dzieciństwem.
Chłopiec sypiał na kuchennej sofie, dzięki czemu został socjalistą. Kuchnia była przestronna, słoneczna, z dużymi oknami ze szprosami na zachodzie i południu, białymi zasłonami, roślinami doniczkowymi i widokiem na rosnące w ogrodzie stare jabłonki. Przy południowym oknie, w rogu, znajdował się emaliowany zlew z bieżącą zimną wodą, naprzeciw stał żelazny piec. Obok leżał stos drewna, a przy nim stała kuchenka z podwójnym palnikiem. Wzdłuż dłuższej ściany, pod oknem, stała drewniana ława, pomalowana na niebiesko, tak samo jak i krzesła. Duży kuchenny stół przykryty był na co dzień ceratą, w niedziele zaś lnianym, haftowanym obrusem.
Gotowane mięso, znacznie częściej zupy, kawa… Ciasto własnego wypieku. Przyjemny zapach w środy, kiedy to z pieca wyjmowano białe, drożdżowe bułeczki. Sąsiedzkie plotki. Można by je było wyłowić i schować do drewnianego pudełka, jeśliby się było małym i niewidocznym. I te niekończące się rozmowy o wszystkim: kto spodziewa się dziecka, a komu należałoby okazać współczucie… Właściwie to nad wszystkimi można by się było użalać.
Chłopiec nauczył się odczuwać współczucie zamiast niechęci. Dlatego też jego gniew gdzieś się zapodział — właściwie to przez to nigdy nie nauczył się sobie z nim radzić. Ale on istniał; czasami chłopiec próbował go wykrzyczeć, jednak zawsze robił to albo zbyt późno, albo w złym miejscu.
Simon wyrósł na dobrego chłopca.
Dobrze mu się wiodło w życiu. Przez te wszystkie lata gruntownie wpajano mu także i to, że nie może się nad sobą użalać.
Był tam Hansson, który nie mógł znaleźć sobie pracy i z tego powodu w każdą sobotę, kiedy kupił wódkę, bił swoją żonę. Była tam Hilma, która miała dwie córki w sanatorium, z których młodsza zmarła na suchoty. A w końcu była tam urodziwa córka Anderssonów. Spacerowała ulicami miasta odziana w piękne sukienki.
Ale kiedy sąsiedzi zorientowali się, co robiła na ulicy, wyrzucili chłopca, który u nich mieszkał. Kobiety obawiały się niechcianych dzieci.
Mężczyźni byli inni. Wspaniale było móc spać na kuchennej ławie! Pod wieczór mężczyźni siedzieli w kuchni i — pijąc piwo zamiast kawy — rozmawiali nie o ludziach, lecz o polityce i o tym, że to przeklęte auto znowu ma humory.
Mieli przedsiębiorstwo przewozowe. W praktyce oznaczało to, że posiadają ciężarówkę. Za dnia przewożono nią drewno i materiały na budowy prowadzone wokół rozrastającego się wciąż miasta i żywność do domów. Nocą samochód reperowano, gdyż miał już zużyte łożyska, zawory były do kitu, a skrzynia biegów nieomal całkowicie zdezelowana. Obaj byli zdolni, ojciec i wujek. Ciągle tylko coś mierzyli, wyklepywali i wykańczali. Kiedy pewnego dnia udało im się zdobyć sześciocylindrowy silnik i wstawić go w miejsce całkowicie już zużytego czterocylindrowego, ich radość była ogromna. Wymiana ta zmusiła ich jednak do przedłużenia wału korbowego, do czego niezbędne były dodatkowe przeguby. Gdy przyspawali je do mocnego koła zębatego, okazało się, że mają samochód, którym bez problemu można wjeżdżać na najbardziej strome ulice w najbliższej okolicy. I to nawet wtedy, kiedy były one oblodzone.
Z czasem samochód został dopracowany do najmniejszego, ręcznie wykonanego detalu. Tak więc przed domem stał wprawdzie dodge, ale zadawano sobie pytanie, co w nim właściwie, oprócz wspaniałej czerwonej karoserii, pochodzi jeszcze z Detroit.
O dziesiątej wieczorem robili sobie przerwę na piwo i słuchali późnych wiadomości przez radio. Urządzenie to stało na taborecie u wezgłowia kuchennej ławy, na której (pod kawałkiem materiału w biało-czerwoną kratkę, rozciągniętym pomiędzy siedzeniem a tyłem kanapy i przymocowanym do jej przednich nóg) spał Simon.
W ten oto sposób dowiedział się o strasznym potworze, jaki pojawił się w samym sercu Europy. Potwór nazywał się Hitler. Czasami można było przez radio usłyszeć, jak przemawiał i jak Niemcy wykrzykiwali swoje „Heil”, a później ojciec powiedział, że wcześniej czy później wszystko diabli wezmą, i że to, co zbudowali robotnicy i Per Albin, zostanie rozbite w drobny mak.
Pewnego dnia pojawił się u nich domokrążca oferujący ręcznie wykonane nakrętki. „On uczynił to z dobrego serca” — powiedziała matka po tym, jak ojciec wyrzucił go z domu.
— Z dobrego serca! — krzyczał ojciec. — Nazista, łowca Żydów w mojej kuchni! Czyś ty oszalała, kobieto?!
— Uważaj, bo obudzisz chłopca — ostrzegła go.
— Gorsze rzeczy mogłyby mu się przydarzyć — zawołał ojciec, a wtedy matka zaczęła płakać i wkrótce kłótnia przemieniła się w słowa niosące uspokojenie.
Na sofie, pod namiotem, leżał przestraszony chłopiec i starał się wszystko zrozumieć. „Żyd”. Słowa tego użyto w stosunku do niego w szkole, leciało za nim na przerwach. Jego ojciec zbladł, gdy Simon mu o tym opowiedział, i pewnego niewiarygodnego, ale wspaniałego wieczoru nauczył chłopca, jak się walczy. Godzina za godziną ćwiczyli w piwnicy prosty prawy, a potem szybki lewy hak, kiedy tylko pozwalały im na to warunki.
Następnego dnia chłopiec wypróbował swoje nowe umiejętności w szkole i od tej pory nigdy więcej nie usłyszał tego słowa.

Do dzisiejszego wieczora.



Tytuł: Simon i dęby
Autor: Marianne Fredriksson
Premiera: 10 września 2013
ISBN: 978-83-7674-267-0
Stron: 396
Cena: 34,90 zł

Wydawnictwo Replika

Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=474


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

"Śmieć" Andy Mulligan


"To może wydawać się idiotyczne: pytać dzieciaka, czy można wejść do jego dziury, ale ta dziura była wszystkim, co Szczur miał, poza tym, co nosił na grzbiecie. Ja nie mógłbym tam mieszkać - wszystko było lepsze. Przede wszystkim  było tam mokro i ciemno. Zresztą bałbym się, że te wszystkie śmieci osuną się i zaleją schody, zamykając mnie w pułapce, jak to się zdarzyło w Smoky Mountain."

Behala to wielkie wysypisko śmieci. Mieszkają na nim niezliczone rodziny biednych ludzi, którzy żyją z tego, co uda im się wygrzebać wśród odpadków. Część zatrzymają dla siebie, inne rzeczy sprzedają. Tutaj nikt nie próżnuje, nawet małe dzieci codziennie odbywają wędrówkę po śmieciowych hałdach w poszukiwaniu czegoś "wartościowego" - papieru, szklanych lub plastykowych butelek. Jednak najczęściej znajdują stupp czyli odchody. 
Podczas codziennych przeszukiwań wysypiska czternastoletni Raphael znajduje coś wyjątkowego i postanawia to zachować. O tajemniczym znalezisku informuje jedynie swojego przyjaciela Garda, a później także śmieciowego odludka - chłopca o przezwisku Szczur. Na wysypisko przybywa policja i oferuje pokaźną sumę pieniędzy dla znalazcy zaginionej saszetki. Raphael nie zamierza oddać jej stróżom prawa i sam wraz z przyjaciółmi postanawia odkryć sekret, który skrywa znalezisko. Sprawa okazuje się być nie tylko fascynująca ale również niebezpieczna - przekonuje się o tym Raphael gdy ledwo żywy wraca z przymusowej wizyty na posterunku policji. Chcąc uciec władzy, która nie bacząc na środki pragnie odzyskać saszetkę, chłopcy muszą opuścić Behala. Rozpoczynają wędrówkę, która zaprowadzi ich aż na cmentarz Naravo.

"Śmieć" to kolejna propozycja Andy Mulligana skierowana do młodzieży, lecz z pewnością docenią ją również starsi czytelnicy. Mimo iż jest prosto napisana i fabuła nie jest zawiła, to i tak dostarcza przyjemności podczas czytania. Wspólnie z chłopcami przedzieramy się przez góry śmieci, łamiemy książkowy kod i wędrujemy po filipińskiej nekropolii. Czytając tę lekturę zastanawiałam się czy takie wysypisko naprawdę istnieje. W podziękowaniach autor zdradza, że wzorował się na miejscu, które widział w Manili. Tam, tak samo jak w książce, dzieci grzebią i będą grzebać w odpadkach. "Śmieć" jest także wskazówką dla młodych ludzi jak powinna wyglądać prawdziwa przyjaźń. Ukazany jest tu obraz szczerej przyjaźni, pełnej oddania i bezinteresowności. Tylko dzięki niej chłopcy gotowi są stawić czoła grożącemu im niebezpieczeństwu. 



Dziękuję Wydawnictwu Replika za egzemplarz recenzencki. 

Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=510

niedziela, 27 kwietnia 2014

Dodruki książek - Wydawnictwo Replika



Wydawnictwo Replika poleca:



"Natasza poznała Krzysztofa na kursie rumby. Początkowo mężczyzna jest dla niej tylko partnerem do tańca i przyjacielem. Kiedy wreszcie kobieta zdaje sobie sprawę z tego, że mogłoby ich łączyć coś znacznie więcej, ten zaczyna układać sobie życie z inną.

Po długim czasie Natasza i Krzysztof spotykają się ponownie, a tłumione przed laty uczucie wybucha ze zdwojoną siłą. Jest tylko jedno „ale”: Krzysztof zdążył już założyć rodzinę; ma żonę i syna, którego bardzo kocha. Mężczyzna postanawia jednak podzielić swoje życie – i serce – na pół. Natasza w końcu godzi się na bycie „tą drugą”. Ani ona, ani Krzysztof nie domyślają się jednak, że jego żona wie o wszystkim. Czy Renata będzie w stanie nadal żyć z okłamującym ją mężczyzną dla dobra synka?

Pewnego wieczoru na spotkaniu autorskim Nataszy, która opisała historię swojej wielkiej miłości w najnowszej książce, zjawia się Renata. Wręcza pisarce tajemniczy żółty zeszyt. Opowieść, którą Natasza w nim znajdzie, zupełnie zmieni życie jej samej i małego Jasia…"

"Natasza i Renata – czuła kochanka i zdradzana żona.

Dwie kobiety, dwie matki, dwie historie.
I jeden mężczyzna, który łączy i dzieli."



Fragment książki:

Kładę na stoliku swoją książkę. Obok — zeszyt w grubej, żółtej oprawie, który zapewne stanie się wydarzeniem wieczoru. Czym będzie? Bliźniaczą siostrą mojej Jesiennej? Jej pastiszem? A może nieznanym mi sequelem? W każdym razie dzisiejszym spotkaniem autorskim supportowałam nieznany nikomu rękopis. Kilkanaście tysięcy sprzedanych egzemplarzy contra jeden, który samym tylko widokiem zburzył mój spokój, stabilizację i względne zadowolenie z życia.
Pomiędzy gwiazdami wieczoru stawiam butelkę wina. Alkohol musi wyhamować szaleńcze tempo dnia, stać się pomostem między przeszłością a teraźniejszością.
Do dzisiaj myślałam, że tamta sprawa to już tylko przeszłość, zamknięta na dobre, oswojona na kartkach książki. Byłam pewna, że to bezpieczny sposób uwolnienia emocji; taki ekshibicjonizm nawleczony na fikcyjną postać. Dzisiejsze spotkanie pokazało, że jednak nie całkiem, że jest ktoś, kto poznał moją historię, zanim jeszcze zdecydowałam się o niej napisać. Że właściwie od samego początku był jej sprawcą i jednocześnie ofiarą.
Pomiędzy żółtym zeszytem a stojącym obok ławki aniołem, którego dostałam od Krzyśka, czuję się jak w potrzasku. Jak uczennica pod tablicą, której po raz enty każą obliczać pole trójkąta lub jego inne parametry. A to może jest i proste, ale tylko w matematyce.
Nie chcę na razie zdawać kolejnego egzaminu z geometrii. Wolę wybrać bezpieczniejszą opcję. Tę z winem.
Wspomnienia
Krzysztofa przegrałam, bo pomyliłam męskość ze śmierdzącym testosteronem.
Były to czasy, w których wyzwoliłam nogi ze spodni do krótkich spódnic i kozaków. Podobne przyciągało podobne, więc nie mogłam wtedy zwrócić uwagi na Krzyśka — niskiego, bardzo drobnego blondyna w okularach. To on mnie zauważył, wyłuskał spośród o wiele spokojniejszych dziewczyn, podbił bębenka cichą, wierną adoracją. Trzy razy w tygodniu subtelniałam z nim na parkiecie, by potem tracić tę subtelność w stuningowanym, ofelgowanym cinquecento. Tam zapadałam się w szerokie ramiona Roberta, obiektu mojego ówczesnego uczucia, które myliłam z miłością. Gdybym wtedy zatrzymała się w rozwoju, napakowany osiłek byłby teraz pewnie moim mężem. Takim, co to kotlet schabowy z kapuchą, łóżko, chmara dzieciaków i piwko przy grillu.
Krzysiek, starszy o jakieś osiem lat, chciał mi zaoferować coś innego, ale wtedy byłam na to za głupia. Wystarczało, że świetnie tańczył rumbę; supersamiec Robert uważał, że kręcenie biodrami uwłacza prawdziwej męskości. Przez około rok przyjemnie łączyłam jedno z drugim (czy raczej: jednego z drugim) i doskonale się z tym czułam, chociaż wysyłane przez Krzysztofa komunikaty zaczynały powoli zastanawiać. Teraz widzę, że cierpliwie próbował mnie zdobyć, po prostu zainteresować sobą. Pokazać, że przerośnięte mięśnie to niekoniecznie gwarancja bezpiecznej przyszłości. Zauważałam, oczywiście, różnice między nim a Robertem. Odnotowywałam je, nie wyciągając jednak wniosków.
— Popatrz, jaki piękny zachód słońca. — Krzysiek pokazywał czerwoną kulę, która powoli chowała się za drzewa.
— Trawa pachnie. — Innym razem otwierał mnie na zapachy.
Byłam pojętną uczennicą, ale rola nauczycielki Roberta już mi nie wychodziła.
— Popatrz, jaki piękny zachód słońca — wiernie powtarzałam usłyszane wcześniej słowa.
— Zachód jak zachód.
— Trawa pachnie…
— Upierdoliłem w niej całe spodnie.
Tak; proza życia zdecydowanie wyprzedzała poezję. Teraz jest na odwrót. Jestem stukniętą pisarką, żerującą na spragnionych uczucia kobietach, które kupują moje książki. Tak o mnie mówi większość osób.
A Krzysiek był ze mnie dumny! Cierpliwie — znowu cierpliwie — tłumaczył:
— Dlaczego tak się męczysz? — Ciągle szukałam lepszej, pełnoetatowej pracy, pisałam listy motywacyjne, traciłam czas i mnóstwo energii. — I po co walczysz z tym, co tak naprawdę kochasz robić? Nie można służyć dwóm bogom.
— Boję się, że nie zarobię na utrzymanie, że nie mam porządnego ZUS-u, że gdybym zachorowała, nie będę miała pieniędzy, że nie dostanę emerytury — jednym tchem wyliczałam swoje racje Krzyśkowi.
— Pewnego razu pająk powiedział: „Boję się żyć tak, jak żyję. Siedzę w pajęczynie i jestem łatwym celem dla ptaków. Chyba lepiej będzie, jak zamienię się w żabę”, powiedział, wszedł do wody i się utopił.
— To znaczy? — Słowa Krzyśka były bardzo czytelne, ale mój rozum stawiał im opór.
— Nie wolno robić niczego wbrew sobie. Zmar¬nujesz czas, siły, a może nawet i życie na coś, co nie jest twoją drogą.
— Mam tkać sieć?
— Tak, pajączku — uśmiechał się. — Masz wspaniały dar. Bycie żabą zostaw… żabom.
Krzysztof był mądry. Mądrzejszy ode mnie o cały wszechświat. I miał rację, miał ją jak diabli.
Ze strachu przed życiem ugrzęzłam w pierwszej pracy, w której udało mi się zaczepić po studiach, pisząc tylko w wolnych chwilach. A to było zdecydowanie za mało, by wyrobić sobie nazwisko i jaki taki wkład na koncie bankowym. Może gdybym zaryzykowała, byłoby inaczej. A tak, dmuchając w dwa gwizdki, mam to, co mam. Strach przed życiem powinien być rankingowany w ewidencji grzechów głównych. I to na pierwszym miejscu.
Ale żeby tę Krzyśkową mądrość docenić, musiałam najpierw wypaść z orbity Roberta. Powoli zaczęły uwierać mnie jego odmienna inteligencja, sposób bycia i myślenia. Nasze drogi rozchodziły się; po śladach mojego partnera do rumby szło się dalece przyjemniej i ciekawiej. Tyle że wtedy Krzysiek zaczął przecierać szlaki dla kogoś innego.
I pewnie bym się o tym nie dowiedziała, gdyby nie zaczął mylić się w naszym ulubionym tańcu.
— Co się z tobą dzieje?! — złościłam się, gdy po raz kolejny nie umiał sobie przypomnieć dobrze już wyćwiczonej sekwencji kroków.
Unikał mojego wzroku i plątał się tak, że przykro było na to patrzeć.
— Zakochałeś się czy co? — kokietowałam, choć byłam zła za kolejną straconą rumbę.
— Yyy, chyba tak…
Renatę poznałam tydzień później. Szliśmy na zajęcia, roześmiani. Świat był nasz; wyjątkowo ciepły listopad szeleścił opadłymi liśćmi, a daleki krewny halnego przyjemnie burzył krew. W pewnej chwili wydawało mi się, że ktoś zawołał Krzyśka, potem drugi raz i trzeci.
— Chyba ktoś cię woła. — Złapałam go za ramię.
Obejrzał się, jeszcze pełen dobrego humoru i beztroskiego śmiechu, i stanął nos w nos z ubraną na czarno blondynką. Momentalnie stracił rezon. Przedstawił mnie tej dziewczynie, wyraźnie zaznaczając, że jestem partnerką do tańca. Nie uspokoiło jej to. Patrzyła na mnie uważnie spod krótko obciętych włosów, a z jej dużych oczu wyczytałam strach, ale i bardzo wyraźne ostrzeżenie.
Krzysztof porzucił miejsce przy moim ramieniu i wziął za rękę swoją dziewczynę. Tamtego wieczoru nie poszliśmy tańczyć rumby.
A potem to już była równia pochyła; mój partner zatapiał się w Renacie, w przenośni i dosłownie, co ze złością czytałam z trzęsących mu się rąk i zapadniętych policzków.
Cięgle tańczyliśmy razem, ale chyba siłą rozpędu i na zasadzie wyrównywania braku, tym razem dla Krzyśka. Renata nie chciała zapisać się na kurs, a mojemu partnerowi taniec sprawiał zbyt wielką przyjemność, by z niego zrezygnować. Uczyliśmy się coraz efektowniejszych figur, a ja okraszałam je sobą: krótkimi spódnicami, muśniętymi błyszczykiem ustami i wreszcie młodością. Jednak Krzysiek miał w głowie tylko Renatę. Marszczyłam czoło, widząc, jak ucieka mi myślą, starałam się uśmiechać, gdy opowiadał o jakimś wspólnym spacerze czy wycieczce. Udawałam przyjaciółkę, która cieszy się jego szczęściem, a tak naprawdę miałam ochotę walnąć go w głowę wiolonczelą, na której grała Renata. I ją też walnąć. Za to, że pojawiła się w jego życiu chwilę przed moją mądrością. Za to, że w ogóle się pojawiła.
Kiedy zawiodła kobiecość, spróbowałam złamać Krzyśka intelektem. Przypominałam sobie tytuły książek, które mi podsuwał, próbowałam czytać jego ulubione wiersze i słuchać muzyki, którą cenił.
— Dorwałam ostatnio Tuwima — trzepałam szybko w przerwach między tańcami. — Ta Siódma jesień jest po prostu genialna.
W jego oczach pojawiał się błysk.
— To ulubiony wiersz Renatki — cieszył się, jakby moja opinia jeszcze bardziej podnosiła wartość dziewczyny.
Krzywiłam się. Renata, Renacie, z Renatą! Czym mogłam zaimponować mężczyźnie, który był w pierwszej, seksualnej fazie związku? W jaki sposób oderwać Krzyśka od nóg, które na pewno obejmowały go równie sprawnie jak wiolonczelę? Kobieta grająca na takim instrumencie to najlepszy erotyk, najlepsza gra wstępna, jaką można sobie wymarzyć.
Kiedyś, jeszcze w epoce przedrenatowej, Krzysiek zabrał mnie na koncert. Nie zapamiętałam repertuaru, sali, akompaniamentu — niczego z wyjątkiem wiolonczelistki. Dziewczyna miała długie, rozpuszczone blond włosy, które łaskotały gryf instrumentu. Czarna bluzka, wsunięta w szare cygaretki, doskonale pasowała do butów na wysokim obcasie. Reszta to już była ta wiolonczela, spajająca nogi i ręce artystki, wrośnięta na chwilę w jej ciało.
Skoro ja zapamiętałam wieczór w taki sposób, jak musiał się on wpisać w pamięć mężczyzny?
Nie widziałam już sposobu, jakim mogłabym zawalczyć o Krzyśka. Czekały nas jeszcze tylko jedne wspólne zajęcia, po których — jak zapowiedział — miał zakończyć przygodę z tańcem. Przypuszczałam, że taką decyzję wymusiła Renata i próbowałam go jeszcze przekonać, żeby zmienił zdanie.
— Chciałbym, ale nie — krótko skwitował moje prośby, przymilania i żałosne minki.
Nie wróciłam więcej do tematu, ale słowa Krzyśka nie dawały mi spokoju. Co mogło znaczyć to: „chciałbym, ale nie”? Najwyraźniej kryła się za tym Renata, która zwyczajnie, po babsku, obawiała się kontaktów swojego mężczyzny z innymi kobietami. A jeśli tak… Jeśli tak, to być może nie wszystko było stracone! Postanowiłam zagrać va banque. I gdybym wtedy przypuszczała, jak bardzo skomplikuję życie i sobie, i Krzyśkowi, to chyba pozwoliłabym, żeby nasza historia zakończyła się tak, jak chciała tego Renata. Prawda niekoniecznie wyzwala, czasem kosztuje dużo więcej niż życie w niewiedzy. Wtedy, podczas naszego ostatniego spotkania, dowiedziałam się, że nie jestem Krzyśkowi obojętna…
Zaprosiłam go na pożegnalną kawę do maleńkiej knajpki przy Stolarskiej. O dziwo, nie wymawiał się Renatą, pracą, czymkolwiek. Szliśmy powoli w listopadowy wieczór. Jesień tamtego roku była wyjątkowa: ciepła, wietrzna i tak bajecznie kolorowa, że nie chciało się uwierzyć w nadchodzącą zimę. Ujęłam Krzyśka pod ramię i na chwilę, bardzo szybko, przytuliłam policzek do jego kurtki. Tak dobrze było iść razem na spacer!
Kawiarenka była pustawa; ciepły czwartkowy wieczór wygnał wszystkich nad Wisłę i na Planty. Krzysiek przyniósł karty i już po chwili przebijaliśmy się do kawy przez bitą śmietanę. Oblizywałam łyżeczkę i usta, nie wiedząc, od czego zacząć, a rozmowa wybitnie nam się nie kleiła.
— Wiesz co? Zakończenie kursu powinniśmy oblać czymś mocniejszym niż kawa. — Wpadłam na pomysł dodania sobie odwagi. — Stawiam wiśniówkę!
Rubinowy alkohol rzeczywiście podziałał; już po dwóch łykach zaczęłam starannie zaplanowane podchody. Patrzyłam Krzyśkowi głęboko w oczy (a wtedy miałam to opanowane do perfekcji) i nawet wzięłam go za rękę.
— Chciałabym ci coś powiedzieć…
— Tak?
— Świetnie mi się z tobą tańczyło rumbę — stchórzyłam w ostatniej chwili.
Wyglądał, jakby spodziewał się usłyszeć coś innego, ale szybko odpowiedział:
— Mnie z tobą też. Będzie mi brakowało tych wieczorów…
— No to nie rezygnuj! — Pochyliłam się do przodu, pamiętając o tym, że moja bluzka ma głęboki dekolt. — Nie rezygnuj.
Mogłam się domyślić, jak kiepsko musiał się czuć między młotem a kowadłem; byłam już prawie pewna, że decyzję o zakończeniu kursu wymusiła na nim Renata.
— Nie rezygnuj — powtórzyłam raz jeszcze. — Świetnie tańczysz. Nigdy wcześniej z nikim nie rozumiałam się na parkiecie tak dobrze. Ludzie mówią — kokietowałam na całego, zarumieniona wiśniówką — że to pierwszy krok do stworzenia dobrego związku.
Patrzył na mnie bardzo uważnie, nie cofając ręki.
— Nigdy nie wiem, czy gdy coś mówisz, to rzeczywiście tak myślisz, czy też nie.
— To chyba zaleta — trzepałam prędko. — Podobnie jak umiejętność milczenia z drugą osobą, prawda? — przyłożyłam z najgrubszej rury.
Strzał był tak celny, że Krzysiek przeniósł dłoń na kieliszek. Najwyraźniej nie pamiętał, że sam właśnie tymi słowami opisał mi kiedyś idealną partnerkę.
— No właśnie… A jak ci się milczy z Renatą? — Moją bezczelność usprawiedliwiały tylko młodość i świadomość, że to spotkanie to moje „być albo nie być” z Krzyśkiem. Szansa, której nie zamierzałam zmarnować.
Patrzyłam wyczekująco na zakłopotanego mężczyznę, upijając łyk wiśniówki. Trzęsły mi się ręce, kolana latały pod stolikiem — tak bałam się tego, co odpowie! A wiedziałam, że nie skłamie; na to był zbyt uczciwy i prostolinijny.
— Nie umiem milczeć z Renatą — powiedział w końcu. — I bardzo mi tego brakuje w naszym związku.
Doceniłam jego szczerość i odwagę; spojrzenie prawdzie w oczy w obecności kogoś obcego chyba nie było łatwe.
Znów wycofałam się do swojego kieliszka, pozwalając Krzyśkowi przemyśleć to, co właśnie powiedział, i przypomnieć sobie, że nam akurat świetnie się milczało o wszystkim i o niczym. Potem przeprosiłam go na chwilę i poszłam do toalety przypudrować twarz. Zastanawiałam się, czy Krzysiek dojdzie do tych właściwych wniosków.
Okazało się, że nie doszedł do żadnych. Albo po prostu nie miał ochoty się nimi dzielić. Siedział przygarbiony nad stolikiem, okręcając w dłoni kieliszek. Noc wlewała się światłem lamp przez półokrągłe okno, pod którym siedzieliśmy, znów w milczeniu, mimowolnie udowadniając sobie, że dobrze nam razem i z ciszą, i ze słowami.
Ponownie ujęłam dłoń Krzyśka. Już się nie bałam.
— Chodź, pójdziemy na spacer — powiedziałam po prostu.
Szliśmy bez celu; Planty, Wisła były nieistotnymi dekoracjami. Ważne było tylko to, żeby iść razem. Nie szukałam już dłoni Krzyśka; to on znalazł moją i już jej nie puścił. Słowa znów były niepotrzebne. Tylko te dłonie — to był nasz cały świat. I chwilę potem usta, które w końcu musiały się poznać.
Jak mogłam kiedyś być przekonana, że jest niemęski, nieinteresujący? — pomyślałam ze zdziwieniem. No jak? — zastanawiałam się, gdy Krzysiek przyciągnął moją głowę do swojej piersi.
— Przepraszam — powiedział po chwili i już wycofywał się na długość ramienia.
— Przepraszasz? Za co? — Nie rozumiałam.
— Za to, co zrobiłem. Z premedytacją, żeby się dowiedzieć, czego będę żałował do końca życia.
— Krzysztof…
Znów wziął mnie za rękę.
— Posłuchaj — powiedział. — Jesteś wyjątkowa i tak fascynująca, że aż zapiera mi dech w piersiach… Ale ja się ciebie po prostu boję. Najpierw przypominasz nieznośną lolitkę, która aż się prosi, by dać jej klapsa, chwilę później masz oczy kobiety, z którą chciałbym spędzić życie.
— Przecież to dzięki tobie zmieniam się na lepsze! — Zerwałam się z ławki, na której mnie posadził. — Przecież to ty pokazałeś mi, z jakim dupkiem byłam! Przecież…
— Na nas jest już za późno, Natasza — przerwał mi. — Jestem z Renatą. Ona jest taka inna, spokojna, a ja chyba tego bardziej potrzebuję niż twojej… — przez chwilę szukał słowa — migotliwości.
— Ale milczeć z nią nie umiesz! — wybuchnęłam. — Z tą swoją niby spokojną wiolonczelistką! Ty się boisz! Boisz się tego, co mogłoby między nami być!
— Po prostu wolę wróbla w garści niż kanarka na dachu. Przepraszam — powiedział i chwilę później dodał: — Chodź, odprowadzę cię na tramwaj.
— Odprowadzaj sobie Renatę! — Nie widziałam już powodu, żeby hamować swoją szczeniackość.
Bo przecież byłam pewną siebie szczeniarą, której — dla Krzyśka — usiłowałam założyć inteligenckie okulary, której zdawało się, że choćby przyszło i cały świat zawojować, to da radę. A tymczasem ten świat wyrywał się jej spod nóg, prawie wcale nieokrytych spódnicą.
Krzysiek uśmiechnął się tylko i powoli odszedł w swoją — inną niż moja — stronę.
Zaczął padać deszcz.


Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=486

piątek, 25 kwietnia 2014

"Sąd Ostateczny" - zapowiedź Wydawnictwa Replika



7 maja 2014 roku nakładem Wydawnictwa Replika ukaże się książka "Sąd Ostateczny" Anny Klejzerowicz.



Charyzmatyczny, obdarzony nieprzeciętną intuicją dziennikarz
w pojedynku z naśladowcą Hansa Memlinga


"Emil Żądło, który zrezygnował z pracy w policji na rzecz dziennikarstwa, przeżywa kryzys. Kryzys wieloraki: związany z pracą, z brakiem natchnienia na nowy artykuł, z finansami, z uczuciami, z życiem w ogóle… Za ostatnie pieniądze kupuje alkohol i papierosy, nie ma siły wstać z łóżka i wziąć się w garść, a na dodatek jego była żona utrudnia mu kontakty z synem i męczy o zaległe alimenty.
Wszystko się zmienia, gdy któregoś razu w nocnym pubie spotyka córkę swojej starej sąsiadki, Dorotę. Młoda kobieta i jej narzeczony tej samej nocy zostają brutalnie zamordowani w niejasnych okolicznościach. Zaintrygowany Emil postanawia pomóc policji w śledztwie."

"Emil Żądło to świetnie skonstruowana postać, która od pierwszej chwili wzbudziła moją sympatię."

Agnieszka Lingas-Łoniewska,
autorka m. in. trylogii Zakręty losu, Szóstego, Łatwopalnych i Brudnego świata




Fragment książki: 

Część I
Rozdział 1
Gdańsk – miesiąc później
Natarczywy dzwonek telefonu zbudził go ze snu, jakby
na siłę wyciągając z ciężkiej, czarnej magmy. Przytom-
niejąc z trudem, Emil rzucił okiem na zegar. Zbliżało się
południe. Zza zasłony wpadały rozproszone promienie
słońca, mimo uchylonego okna mocno nagrzewając
mieszkanie i sprawiając, że cały oblewał się potem. Lato
zaczęło się w tym roku wyjątkowo wcześnie.
Telefon dzwonił uparcie. Znowu zapomniał włączyć
automatyczną sekretarkę, a nie korzystał z poczty głoso-
wej. Już dawno nikt do niego nie dzwonił. Cholera by go
– pomyślał ze złością, podnosząc wreszcie słuchawkę.
– No, nareszcie! – Głos, który usłyszał, bynajmniej nie
poprawił mu humoru. Należał do jego byłej żony, Emili.
– Już myślałam, że nigdy nie odbierzesz. Nie spałeś chyba?
Jeśli sądzisz, że uda ci się mnie spławić, to się grubo my-
lisz.
– Spałem – mruknął.
– O tej godzinie?! – zawołała z typową dla siebie lekką
pogardą w głosie. – Tobie chyba już całkiem odbiło.
Zresztą, nie moja sprawa. Chodzi mi o alimenty. Domyś-
lasz się chyba. Wisisz mi już za trzeci miesiąc. Ja nie sram
pieniędzmi! Muszę wykarmić dziecko. Sorry, ale jeśli nie
doczekam się kasy, to będę musiała iść do sądu.
Przytrzymując słuchawkę ramieniem, przetarł szczy-
piące oczy i sięgnął po papierosa. W pogniecionej paczce
były trzy ostatnie.
– Wiem, wiem… – Zapalił, odgradzając się od jej na-
pastliwego tonu dymną zasłoną. – Posłuchaj. Ciągnę
resztkami. Nic na razie nie złapałem, jest sezon urlopowy,
bałagan… Wstrzymaj się jeszcze trochę, okej? Mam coś
na oku. Jeśli uda mi się wyciągnąć jakąś zaliczkę, to od
razu ci przeleję, obiecuję.
– Jak zwykle – sarknęła. – Jesteś zwyczajnym nie-
udacznikiem. Co się z tobą porobiło?! Jeśli nie masz zle-
ceń, weź się wreszcie za uczciwą robotę! Gdybyś został
w policji, może byliby z ciebie ludzie! Ale nie, wielki in-
dywidualista nie będzie słuchał cudzych rozkazów! Co ty
sobie myślisz?! Dziecko ma z głodu umrzeć przez twoje
ambicje?! Ważny pan redaktor się znalazł!
– Jaką uczciwą robotę?! – Pomału zaczynał trafiać go
szlag. – Mam zostać stróżem?! Albo kelnerem w nocnym
klubie?!
– A chociażby!
– Wiesz co, szkoda dyskusji – powiedział, starając się
opanować. Bez sensu było teraz z nią zadzierać. – Posta-
ram się coś zdobyć. Nic bardziej optymistycznego w tej
chwili ode mnie nie usłyszysz. Zadzwonię. A kiedy będę
mógł zobaczyć się z małym?
– Jak zapłacisz – odparła zimno. – Bartek i tak ma dość
stresów przez ciebie. Czekamy!
– Zadzwonię – burknął i odłożył staroświecką
słuchawkę na widełki.
Zgasił papierosa i wypił resztkę wody mineralnej z bu-
telki stojącej obok łóżka. Zwlókł się niechętnie z przepo-
conej pościeli, niezmienianej od tygodni. Kolejny
parszywy dzień. Najlepiej by było w ogóle się nie obudzić.
Bo po cholerę? Jego życie już dawno straciło sens. Przed
czterdziestką był skończony. Kiedy brakuje napędzającego
motoru, maszyna staje się zbędnym gratem. Człowiek
też…
Zrzucając po drodze szorty i podkoszulkę, nago po-
szedł do łazienki. Zimny prysznic spłukał z niego nie-
świeży zapach potu, lecz nie podołał beznadziei, która
sączyła się z każdego pora jego skóry. Wycierając się
szorstkim ręcznikiem, mimochodem zerknął w lustro.
Widok żylastego, nieogolonego faceta o ponurym wyra-
zie twarzy aż go odrzucił. Zawsze podobał się kobietom,
wiedział o tym, choć teraz trudno mu było w to uwierzyć.
Bo cóż może się komu podobać w tym długim nosie
i wąskiej, lisiej twarzy, w tych posępnych bruzdach wokół
ust albo sińcach pod zapadniętymi oczami, płonącymi
niezdrowym blaskiem?! Niegdyś szczycił się południową,
męską urodą, teraz jednak przypominał raczej jakiegoś
szalonego terrorystę.
Zaczesał do tyłu zbyt długie czarne włosy, zauważając
z przykrością pierwsze srebrne nitki na skroniach. Umył
zęby. Przez chwilę wahał się, czy nie warto by się w końcu
ogolić, machnął jednak na to ręką. Szkoda fatygi. Szybko
założył stare dżinsy, zastanawiając się, co będzie dzisiaj
robił. Nie może przecież chlać od rana do nocy i wiecznie
się nad sobą użalać. Nawet nie ma już za co chlać. Trzeba
coś wreszcie wykombinować. Choćby wcisnąć komuś ten
badziew o żeglarstwie morskim. Temat na czasie. Niezłe
zdjęcia. Rzucił okiem na niebieską teczkę z tekstem. Musi
się udać.
Śniadanie. Co by tu… Obrzucił wzrokiem prawie
pustą lodówkę. W żołądku odczuwał ssanie, jednak
gorzki smak w ustach odstręczał od jedzenia. Nie mógł
się zdecydować, czy zrobić sobie kawę czy herbatę.
W końcu zaparzył kawę, w nadziei, że kubek czarnej jak
smoła siekiery szybciej postawi go na nogi. To wystarczy,
może na mieście zje jakąś drożdżówkę.
Spojrzał jeszcze na termometr za oknem, niepewny,
co na siebie założyć. Słupek rtęci sięgał prawie trzydzies-
tu stopni – wystarczy koszulka bez rękawów. Sięgnął
do wewnętrznej kieszeni kurtki w poszukiwaniu
prawa jazdy, jednak w porę uświadomił sobie, że nie
będzie mu potrzebne. Nie ma na benzynę, jego stary
grat będzie mógł odpocząć. Wziął trochę drobnych,
okulary przeciwsłoneczne, dwa ostatnie papierosy
i teczkę z reportażem. Jeszcze aparat fotograQczny.
W drogę…

Upał był nie do zniesienia. Zmierzając ku kolejce,
minął niewielką cukiernię „Jutrzenka”, która znajdowała
się tutaj chyba od zawsze. Ze środka rozchodziły się miłe
zapachy, ale z powodu temperatury stracił apetyt. Do
dworca w Oliwie miał spory kawał. Nie spieszył się jed-
nak. Mógł iść na skróty, lecz zadrzewiona ulica Pias-
towska – ciągnąca się od samego morza – dawała miłe
złudzenie chłodu. Mijał niewielkie wille i domki z ogród-
kami, z zazdrością obserwując przejawy normalnego ży-
cia ich mieszkańców. Kobiety opalające się na tarasach,
dzieciaki zabawiające się w gumowych basenikach. Ro-
dzina. Żal ścisnął mu serce, gdy pomyślał, że i to spiep-
rzył. Jego syn wychowuje się bez ojca, a żona – była żona
– nienawidzi go i nim gardzi. Ostatni raz widział Bartka
parę miesięcy temu. Mimo że wciąż mieszkali na tym
samym osiedlu, tak zwanym Przymorzu – po rozwodzie
zostawił żonie ich dawne mieszkanie w bloku przy ulicy
Jagiellońskiej, sam zaś wynajął malutką kawalerkę
z wnęką kuchenną w falowcu przy Piastowskiej – Emila
postarała się o to, by ich skutecznie rozdzielić. Starała się
nawet sama odbierać Bartka ze szkoły – byle tylko uda-
remnić małemu wszelki kontakt z ojcem. Inna sprawa, że
Emil i tak rzadko bywał uchwytny. Często jeździł w teren,
a jeśli nawet był w mieście, to pił, starając się zapomnieć
o nieudanym życiu. Bartek pewnie już nie pamięta, jak
wygląda jego tata. Emil miał nadzieję, że teraz, gdy za-
częły się wakacje, łatwiej będzie o spotkania z dzieckiem
– ale Emila wysłała Bartka do babci na wieś.
Cóż, wszystko się popieprzyło. Niegdyś uznali zbież-
ność swoich imion za znak. Przeznaczenie. Miłość. Emila
i Emil Żądło. Brzmiało fantastycznie. Teraz z tego wszyst-
kiego zostało już tylko żądło.
Droga minęła mu szybko. Zanim się obejrzał, już
zbliżał się do starego oliwskiego dworca. Kupił bilet, od-
czekał parę minut na peronie i wsiadł do kolejki jadącej
w kierunku Gdańska. Rodzinne miasto wykarmiło go
i ukształtowało, odrzuciło i zniszczyło, to miasto, które
nienawidził i bez którego nie wyobrażał sobie życia. Inna
sprawa, że ostatnio własne życie w ogóle wymykało się
jego wyobraźni. Jak się wali, to wszystko naraz. Dobrze
wiedział, że w stolicy jako dziennikarzowi byłoby mu
łatwiej. Tu jest jednak specyficzna atmosfera: handel, in-
teresy, turystyka; gorące, podskórne pulsowanie porto-
wego miasta. Nie jest biznesmenem, a dobry interes zrobił
w życiu tylko raz, lecz było to jeszcze w podstawówce
i chodziło o znaczki pocztowe. A jednak nigdy nie zde-
cydował się porzucić tego miejsca.
Dojeżdżając do Wrzeszcza, jak zwykle przykleił twarz
do szyby w poszukiwaniu tych samych widoków, przygo-
towany na znajome piknięcie serca. Kolejka zatrzymała
się na stacji, tłum pasażerów kotłował się przy wejściu.
Mimo wielu zmian wciąż rozpoznawał znane uliczki i bu-
dynki. Tu się urodził. Za każdym razem, przejeżdżając
przez Wrzeszcz, czuł zapach dzieciństwa – woń starych
kredensów, wysokich mieszkań i ciasnych podwórek,
wody kwiatowej o aromacie bzu, której używała mama,
konQtur smażonych przez babkę na wielkim piecu ku-
chennym z innej epoki. Jak to już było dawno… Teraz
w ich wielkim i ciemnym mieszkaniu znajduje się biuro
jakiejś Qrmy. Rodzice zginęli w wypadku samochodo-
wym, kiedy był jeszcze dzieckiem, a twarz babki również
zacierała się w jego pamięci.
Przez moment zapragnął wysiąść tu i przejść się dawno
niewidzianymi ulicami. Małachowskiego, Słowackiego,
Partyzantów, potem cienistą Jaśkową Doliną, gdzie sta-
rannie ostatnio odrestaurowane stare dworki i miesz-
czańskie pałacyki puszą się nowymi elewacjami. Może
taki spacer pozwoliłby mu odzyskać równowagę ducha.
Podobno nic tak nie pomaga jak dobre wspomnienia. Jed-
nak dziś nie mógł sobie na to pozwolić. Zbliżała się druga,
miał do załatwienia ważniejsze sprawy. Jakiś chłopak rzu-
2cił mu na kolana plik ulotek oraz bezpłatny biuletyn. Bez
oglądania odłożył je na siedzenie obok. Kolejka ruszyła
szybko w stronę Gdańska Głównego.



Tytuł: Sąd ostateczny
Autor: Anna Klejzerowicz
Premiera: 7 maja 2014
ISBN: 978-83-7674-287-8
EAN: 9788376742878
Stron: 316
Cena:34,90 zł

Wydawnictwo Replika

W przygotowaniu kolejne części serii:




środa, 23 kwietnia 2014

"Tuwim. Wiersze dla dzieci"

Znane wiersze w nietypowej odsłonie - siedem ilustratorek zaproponowało własną graficzną interpretację twórczości Tuwima. W efekcie otrzymaliśmy dziecięcą poezję widzianą oczyma dorosłych kobiet, co jednak nie każdemu młodemu czytelnikowi przypadnie do gustu. Książka zawiera dwadzieścia siedem wierszy i każdy utrzymany jest w innej niebanalnej oprawie. Ilustracje współgrają z tekstem tworząc spójną całość. Przemawia do mnie ich nietuzinkowość, karykaturalność, surowość stylu przy jednoczesnym zastosowaniu urozmaiconych technik graficznych. Natomiast córka cierpi z powodu braku "bodźców dziecięcych", których w większości książka ta jest pozbawiona. Z pewnością jest nie lada gratką dla dorosłych czytelników będących miłośnikami Tuwima bądź lubujących się w oryginalnej grafice. 

Jest to niezwykle atrakcyjna propozycja, która przypomina o wierszach z przeszłości. W czasach kiedy chętnie sięgamy po nowości wydawnicze, często zapominamy o tym co stare i dobre. Pewnie wielu rodziców zniechęconych jest do dawnych wydań polskiej poezji, ubogich w oprawę graficzną lub całkowicie jej pozbawionych, które "wałkowali" przez lata. Nie intryguje ich ona, nie stanowi pociągającej alternatywy dla obecnych kolorowych pozycji z literatury dziecięcej. Ilustratorki "odświeżyły" Tuwima, nadając jego twórczości ducha współczesności. Być może książka pod względem graficznym nie porwie małych czytelników, ale z pewnością zaintryguje dorosłych, którzy z przyjemnością przypomną pociechom wiersze z własnego dzieciństwa.











niedziela, 20 kwietnia 2014

"Mundra" Sylwia Szwed

"Tak , ale nigdy nie patrzyłam na to z boku. Kobiety mówiły o szczegółach. "Położna krzyczała. Nie pozwoliła mi zejść z łóżka". Od razu pomyślałam: "No, nie wolno". "Że mam leżeć na boczku, a ja nie chcę rodzić na leżąco"... Przecież kobieta musi leżeć, nogi podnosić do góry, żeby było wszystko widać... Jak chciała urodzić? 
   W pewnym momencie zorientowałam się, że one w pewnym sensie krytykują mnie. To, co ja robiłam dla dobra kobiet, one postrzegały inaczej. Oczekiwały czegoś innego. Tego, co mogłam im dać, a nie dawałam. Dotarło to do mnie, że w tym uczestniczę. Uświadomiłam sobie, że może nie jestem tak dobrą położną, jak mi się wydawało."

"Mundra" zawiera dziesięć rozmów z położnymi o fizjologii i seksualności porodu, towarzyszącemu mu lęku, o zmieniającym się stosunku do kobiety rodzącej, a także o kulisach pracy położnych, ich doświadczeniu i poświęceniu. Przeczytamy również o aborcjach, rodzeniu nieżywych dzieci, o in vitro, embriologii, problemach jakie mogą pojawić się przy porodzie czy też o opiece nad ciężarnymi w innych krajach. 
Dowiemy się jak rodziły nasze babcie oraz mamy, czym dzisiejsze porody różnią się od tamtych. Czy to, że kiedyś nie było ultrasonografów i aparatów do ktg oznacza, że było gorzej? Być może wiele z nas zaskoczy informacja, że jeszcze w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku odbywały się porody domowe, dopiero później nastąpiła medykalizacja, od której dziś znowu zaczyna się odchodzić. Poznamy położne, które kiedyś uważały chodzenie ciężarnej podczas porodu za fanaberię, poród domowy przyprawiał je o zgrozę, a pozycje wertykalne uznawały za dziwactwo. Jednak kobiety te w pewnym momencie swojego życia zaczęły dostrzegać, że przybieranie różnych pozycji czy chodzenie wpływa korzystnie na akcję porodową. Pytania Sylwii Szwed i odpowiedzi udzielane przez położne rysują przed nami kontrastowy obraz, w którym podejście do rodzącej ukazane jest zarówno przedmiotowo jak i podmiotowo. 
Położne opowiadają też o swojej codziennej pracy, zaangażowaniu i poświęceniu prywatnego życia, o trudach swojej pracy, jej niedocenianiu przez społeczeństwo oraz przez wielu lekarzy, uczelnianych profesorów, którzy potrafią zmieszać z błotem również personel szpitalny. 

"Mundra" nie starszy - daje nadzieję i pokazuje, że w polskim położnictwie może być lepiej. Opisuje realia porodówek, które często są brutalne, ale potrafią być też piękne. Nie da się jej czytać bez zaangażowania emocjonalnego. We mnie samej budziła złość i oburzenie z powodu tego, jak traktowane były i są kobiety rodzące, równocześnie jednak roztaczała wizje "przyjemnego" porodu przy użyciu metod stosowanych przez niezależne położne. Z zachłannością pochłaniałam stronę za stroną, niosą one bowiem ogromną wiedzę przydatną podczas porodu. O wielu kwestiach nie dowiemy się z z ust przeciętnych położnych, nie przeczytamy w poradnikach i nie usłyszymy na szkole rodzenia. Niezależnie od tego, czy jesteśmy jeszcze przed rozwiązaniem czy od urodzenia dziecka minęło już kilka lat, warto sięgnąć po tę pozycję. Przed oczami stanęły mi oba moje porody, ich plusy i ewidentne wady, szczególnie tego pierwszego - dokonałam ich ponownej analizy, wyciągnęłam wnioski i jeśli przyjdzie mi rodzić trzeci raz, to na pewno zrobię z nich użytek. Myślę, że dla wielu przyszłych matek książka ta będzie swego rodzaju wskazówką "porodową". 

Dziękuję Wydawnictwu Czarne za przesłanie egzemplarza recenzenckiego.
Książkę można kupić tutaj: http://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/mundra



piątek, 18 kwietnia 2014

"Uśpione marzenia" Natalia A. Bieniek


"Oto mężczyzna i oto kobieta. Ważą się losy ich całej rodziny. Decyzja kobiety, by pójść na urlop wychowawczy, zrewolucjonizuje ich dotąd perfekcyjnie ułożone życie. Kobieta zamierza bowiem sama zająć się dziećmi. Dotąd pisała plany finansowe, dbała o własny rozwój i szanse zawodowe. Teraz chce gotować dzieciom obiadki, podcierać im tyłki i chodzić do parku z wózkiem dziecinnym. Zaniecha zawodowej pracy, zrezygnuje ze sporych zarobków. Być może nawet będzie trzeba odłożyć na później wyjazd wspinaczkowy na Czomolungmę."

Każda matka staje kiedyś przed pytaniem: praca czy dziecko. Niektóre kobiety chcą, inne muszą po urlopie macierzyńskim wrócić do pracy. Łączą ze sobą dwie role - kobiety pracującej i matki. Są też mamy, które dobrze czują się w towarzystwie malucha, odkładają "karierę" na dalsze plany i zostają z dziećmi. Anna ma dwójkę dzieci - czteroletniego syna i dziewięciomiesięczną córeczkę. Konstanty uczęszcza do językowego przedszkola i na zajęcia pozalekcyjne, które trwają do wieczora. Anna wraca do pracy na stanowisku wicedyrektora banku jeszcze zanim kończy się urlop macierzyński, córką Julią zajmują się opiekunki. Anię pochłania praca, skupia się na własnym rozwoju, planuje wraz z mężem wyjazd na Czomolungmę - wspinaczki są modne w kręgach zamożnych biznesmenów. Z dziećmi się raczej widuje niż z nimi przebywa - nie ma czasu. 

Ewa jest siostrą Anny i jej przeciwieństwem. Już od lat szkolnych nie przejawiała zbytnich ambicji naukowcy, teraz próbuje łączyć koniec z końcem pracując jako lektora języka angielskiego. Ma narzeczonego, nie ma dzieci i zalega z ratami kredytu hipotecznego. Jej kontakt z Anną jest sporadyczny, jednak postanawia się z nią spotkać i prosić o pomoc finansową - jeśli tego nie zrobi bank zajmie jej kawalerkę. Podczas rozmowy Ewa wyrzuca siostrze jej brak zaangażowanie w życie dzieci. Mimo iż od pierwszych miesięcy życia mają zapewniony rozwój na wszelkich poziomach, są emocjonalnie zaniedbane, wychowywane bez troski, bezpieczeństwa i "nie mają poczucia, że są najważniejsze". Ewa tłumaczy Annie, że Konstanty i Julia potrzebują jej jako "matki" a nie sponsora kolejnych zabawek i dodatkowych zajęć. 
Zdegustowana Anka wraca do domu. Nazajutrz kobiety dowiadują się, że ich matka mieszkająca za granicą, zginęła podczas nurkowania. Ewa przybywa do domu Anny, w którym zastaje siostrę w totalnym otępieniu. Anna prze wiele dni nie opuszcza łóżka, z nikim nie rozmawia. Po pewnym czasie Ania "wybudza się" i wydaje się być odmienioną osobą. Podejmuje decyzję o przejściu na urlop wychowawczy, chce spędzać więcej czasu z dziećmi. Uczy się gotować, zajmować się domem i spędzać czas z maluchami. Nie wszyscy jednak są z tego powodu zadowoleni. Jej mężowi Piotrowi nie podoba się nowa żona. Dezaprobata męża nie pomaga Annie, której stan emocjonalny nadal jest niestabilny, co znajduje ujście w jej codziennych poczynaniach. 

Kobiety zbliżają się do siebie, do głosu dochodzą wspomnienia z dziecięcej przeszłości, które rzucają światło na niewyjaśnioną dotąd rodzinną historię - dlaczego matka zostawiła dorastającą Ewę oraz Annę i wyjechała do Australii. Z ukrycia wychodzą porzucone pragnienia, zepchnięte do ciemnych zakamarków umysłu. 
"Uśpione marzenia" są jak duży czerwony znak stop, który motywuje nas do zastanowienia się nad pracą, macierzyństwem, nad kontaktem z własnymi dziećmi. Czy w pędzie za pieniędzmi i kolejnymi szczeblami drabiny korporacyjnej nie zaniedbaliśmy naszych pociech? Czy dzieci mają czas na zabawę z mamą i tatą, na zwykłe "nic nie robienie", czy ich czas jest jednak od rana do wieczora wypełniony przeróżnymi zajęciami, tak jak czas rodziców, w którym nie ma już miejsca na bliskość i odrobinę nudy? Jednocześnie możemy zastanowić się jak połączyć macierzyństwo i karierę, tak aby mama była zadowolona i spełniona, a dzieci nie odczuwały emocjonalnego zaniedbania. Warto przyjrzeć się swoim pragnieniom. Może dostrzeżemy w nich coś przeciwnego do tego co akurat dzieje się w naszym życiu? A może utwierdzą nas one w dokonanych wyborach? 

Dziękuję Wydawnictwu Replika za egzemplarz recenzencki. 
Książkę można kupić tutaj: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=490



środa, 16 kwietnia 2014

"Mundra" Sylwia Szwed - zapowiedź

Nawiązałam współpracę z Wydawnictwem Czarne. Jeśli interesuje Was literatura faktu, eseistyka, reportaż, proza polska oraz światowa, Wydawnictwo Czarne ma do zaoferowania bogatą gamę książek o powyższej tematyce. Dzięki uprzejmości Wydawnictwa otrzymałam pozycję "Mundra" Sylwii Szwed.




"Mundra to zapis dziesięciu rozmów z położnymi. Najstarsza ma ponad dziewięćdziesiąt lat i pierwsze porody przyjmowała podczas II wojny światowej, najmłodsza – dwadzieścia sześć i pracowała w szpitalu w Tanzanii. Należą do różnych środowisk, mają odmienne doświadczenia i światopogląd. Opowiadają o cudzie narodzin, o ogromnej sile, którą natura obdarzyła każdą matkę, ale także o ciemnej stronie swojego zawodu – poronieniach, aborcjach, powikłaniach okołoporodowych, przemocy wobec rodzących. Poruszają wiele aktualnych i kontrowersyjnych tematów – problem medykalizacji porodu, odejścia od natury, cesarskiego cięcia na życzenie czy zapłodnienia in vitro.
To książka o mundrości natury i kulturowej sile kobiety."
 
"Sylwia Szwed (ur. 1983) – reporterka, ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim i Polską Szkołę Reportażu, przez dwa lata pracowała w dziale miejskim „Super Expressu”. Obecnie współpracuje z „Wysokimi Obcasami” i „Dużym Formatem”. Publikowała w wielu gazetach ogólnopolskich i zbiorach reportaży."
 
Najstarszy zawód świata. Przez całe lata nisko ceniony, zdegradowany, zdewaluowany. Dziś pomału wraca na należne mu miejsce. Położna. Pierwszy człowiek, z którym styka się nowo narodzone dziecko. To na położne Sylwia Szwed kieruje reflektor, rozmawiając z trzema pokoleniami kobiet, które postanowiły przyjmować dzieci przychodzące na świat. Dzięki tym rozmowom dowiadujemy się, że ten zawód wymaga nie tylko wrażliwości, ale również odwagi, niezależności i siły. Dobrze, że ta książka pomaga nam to docenić.
Justyna Dąbrowska
 
Kiedy w 1983 roku rodziłam swoją pierwszą córkę, do kobiety, która była przypięta pasami do łoża boleści na sali porodowej po mojej prawej stronie, położne krzyczały: „Ty krowo!” (bo krowa ryczy). Do kobiety po lewej: „Ty świnio!” (bo się spasła). Ja ze strachu byłam cicho, co okazało się złą taktyką, bo nikt się mną nie zajął. Tak wtedy wyglądały polskie szpitale. Pełne odcięcie od rodziny, dziecko na osobnej sali. Ale już wtedy po korytarzu krzątała się niesamowita osoba, która usiłowała pomóc w rozpoczęciu karmienia piersią. Oficjalnie – ledwie ją tolerowano, ale to była jaskółka zmian. Wspominam ją z wdzięcznością do tej pory.
W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła rewolucja w podejściu do rodzących. Nowe metody, porody rodzinne i domowe, możliwość poruszania się i wyboru pozycji, dziecko razem z matką, nastawienie na pomoc (a nie przemoc). Przez pewien czas wydawało się, że ta zmiana jest jednym z niewątpliwych i wymiernych efektów demokracji. Można było zobaczyć w porodzie kluczowy moment egzystencji. Rola położnej się zmieniła: to już nie jest wykonawczyni odgórnych instrukcji, ale doświadczona przewodniczka, która wie, że potrzebna jest współpraca z rodzącą. Ba! W grę wchodzą nawet uczucia, bo pozwalają pozbyć się lęku, który blokuje otwarcie.
Jesteśmy w tej chwili w dziwnym momencie. Z jednej strony – poszukiwania poziomu reakcji instynktownych i nurt ekologiczny. Z drugiej – coraz większa medykalizacja porodu, rosnąca liczba cesarskich cięć. To, co mają do powiedzenia położne, z którymi rozmawia Sylwia Szwed, pozwala wśród sprzeczności odnaleźć pewien ład. Nie bez przyczyny w różnych kulturach tradycyjnych przypisywano akuszerkom mądrość, a nawet dostęp do ciemnych sił. One stoją u początku życia, widzą splot bólu i nadziei.
Anna Nasiłowska



Przystępuję do czytania i wierzę, że będzie to niezwykła przygoda!!

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

"Czas zamykania" Jack Ketchum


Jack Ketchum, a właściwie Dallas Mayr, zawarł w zbiorze "Czas zamykania" dziewiętnaście opowiadań, w których realizm przeplata się z mrocznym światem wyobraźni autora. Rzeczywistość tu kreowana, podobnie jak u Murakamiego, sprawia, że wnikamy w nią całkowicie czując, że to wszystko mogłoby przydarzyć się nam. Dodatkowo Ketchum sięga do demonów naszego umysłu, które napawają strachem. Z zapartym tchem kroczyłam po amerykańskich ulicach, które skrywały w sobie mroczne tajemnice. To jednak niepokoje drzemiące w ludzkich sercach okazują się być najgorsze.

Pragnę przybliżyć kilka opowiadań i mam nadzieję, że będą one wystarczającą zachętą aby sięgnąć po tę lekturę.

"Nieuchwytne"


" - Czyli chodzi ci o to...
   - Że nie możesz obejrzeć tego filmu, bo nie możesz zobaczyć, jak w nim umierasz."

Kovelant wybiera się na seans filmowy "Sleepdirt" lecz nie dane mu jest na niego dotrzeć. Za każdym razem coś staje mu na drodze - zła pogoda, wyprzedane bilety, nagłe pogorszenie stanu zdrowia. Gdy powraca do zdrowia film może już dostać tylko na taśmie video. Jednak i teraz wydaje się, że wszystko sprzysięgło się przeciwko Kovelantowi - popsuty magnetowid, telewizor, kasety. Do tego ludzie ewidentnie biorą go za kogoś kim nie jest...


"Dzielna dziewczynka"


"Nie miałam pojęcia co to za tajemnica, dopóki nie przewinęli w studiu taśmy i nie zobaczyłam, jak dziewczynka upuszcza lalkę i się pochyla."

Historia jaką znamy z telewizyjnych wiadomości - czteroletnia dziewczynka dzwoni na pogotowie i w ten sposób ratuje życie matce, która przewróciła się w wannie pełnej wody i straciła przytomność. Matka trafia do szpitala, dzieckiem zajmuje się babcia. Zwołana zostaje konferencja prasowa, podczas której ma być przeprowadzony wywiad z rezolutną dziewczynkę. Gdy reporterka ogląda materiał, okazuje się, że widać na nim coś na co ona nie zwróciła uwagi podczas rozmowy z dzieckiem. Kobieta pragnie ujawnić paskudną tajemnicę, którą odkryła. 


"Na słowo honoru"


"Dziwnie się czuła na myśl, że jest jedynym gościem. Na myśl o tym, że jest całkiem sama. Zastanawiała się, czy tu w ogóle jest bezpiecznie. W końcu była na kompletnym zadupiu."

Linda jedzie odwiedzić swojego chorego wujka. Droga okazuje się niełatwa - jest ciemno, mgliście, a na poboczach widać martwą zwierzynę, którą potrącili inni kierowcy. Nie chcąc ryzykować zatrzymuje się w najbliższym motelu na parkingu, którego nie widać ani jednego samochodu. Po wejściu do recepcji kobieta odkrywa, że wszystkie pokoje są wolne. Okazało się, że motel działa na zasadzie "na słowo honoru", czyli klient sam wybiera pokój, bierze kluczyki, a rano uiszcza opłatę w specjalnym automacie. Po zakwaterowaniu Linda udaje się do baru, działającym na takiej samej zasadzie. Ku jej wielkiemu zdziwieniu jest on zapełniony przez ludzi, którzy twierdzą, że również zatrzymali się tu na noc. Czemu jednak w recepcji wiszą klucze od wszystkich pokoi?


"Rozchmurz się"


" - Poprosiliśmy tych ludzi, żeby zgasili papierosy, i pana też o to proszę. To oburzające! Czy właściciel zdaje sobie sprawę, co się tu dzieje?"

Ketchum puścił wodze fantazji i utkał krótką opowieść będącą odpowiedzią palaczy na wprowadzenie zakazu palenia w miejscach publicznych. Grupa miłośników papierosów mści się na niepalących gościach restauracji, którzy chcą aby egzekwowano wprowadzone prawo. Jak to ujął autor w posłowiu: "I bardzo wielu z nas [...] snuło właśnie takie marzenia". Jako osoba niepaląca snuję podobne marzenia wymierzone przeciwko drugiej grupie ;-)


"Gorąca linia"


"Odstrzelicie sobie głowę, a my zbieramy fragmenty waszego ciała z dywanu czy z cholernych ścian."

Emerytowany gliniarz pracuje w centrum kryzysowym odbierając telefony od zdesperowanych samobójców. Powinien im pomagać, lecz tak naprawę nie cierpi swojej pracy i nie dba o to co stanie się z jego rozmówcami. Krzyczy na nich, wyzywa, twierdzi, że sam powinien ich pozabijać, za ich egoistyczne podejście bowiem później jego koledzy-policjanci muszą zbierać resztki zmasakrowanych ciał samobójców. Sytuacja ulega zmianie kiedy jednym z jego rozmówców okazuje się być jego stary przyjaciel.


"Za zgodą" 


" Nie. W dodatku było to żenujące. Miałam na sobie takie majtki z serii z Garfieldem z napisem "Podnieć mnie" i one były zupełnie przemoczone. A wiesz, ratownicy musieli mnie rozebrać, więc..."

Stroup i Carol są kochankami, lecz ona nie pozwala kochać się przy zapalonym świetle. Podczas jedno ze zbliżeń prosi Stroupa o włączenie lampy i coś mu pokazuje. Opowiada też o byłych partnerach, którzy spełniali jej wyrafinowane marzenia seksualne. Carol odczuwa bowiem orgazm w specyficznych sytuacjach, o których autorka "Pięćdziesięciu twarzy Greya" nawet nie śniła. 


"Warczeć, syczeć, pluć, kroczyć"


"Miłość jak uganianie się za ptakami. Kot skakać, ptak odlecieć. Kot spadać. Martwy Kot ciężki. Pac."

Martwy Kot jest świadkiem jak mężczyzna atakuje kobietę. Broni jej rzucając się na mężczyznę, który wkrótce ucieka. Kobieta opiekuje się zwierzęciem i zostaje z nim aż do swojej śmierci. Opowiadanie jest krótkie, o prostej fabule lecz napisane tylko i wyłącznie z użyciem bezokoliczników, z ograniczeniem przymiotników o przysłówków. Nie lada gratka dla tych, którzy lubią językowe zabawy. 


Jack Ketchum umiejętnie buduje napięcie, tworzy historie, które balansują na pograniczu rzeczywistości i fantastyki, lecz mimo niewiarygodnych elementów odczuwamy, że wydarzenia te są niezwykle realne i mogą przydarzyć się każdemu z nas. 

Dziękuję Wydawnictwu Replika za przesłanie egzemplarza do recenzji. Książkę można zakupić na stronie Wydawnictwa: http://replika.eu/index.php?k=ksi&id=491